Wysokie Obcasy, 29 maja 2004.
Dorota Jarecka
Musiałam mieć ciało
KIEDY BYŁAM młodą dziewczyną – mówi Zofia Kulik – czułam, że nie mam wyraźnych konturów. Nie mówiłam. To znaczy wydawałam dźwięki, ale nie byłam w stanie się wypowiedzieć publicznie. Jeszcze na studiach z Przemkiem Kwiekiem, Janem Wojciechowskim, Bartkiem Zdrojewskim i paru innymi osobami robiliśmy film „Forma otwarta”. Uciekałam wtedy sprzed kamery, na tym filmie prawie mnie nie ma. Potem się okazało, że wielu moich kolegów odpadło, a ja szłam do przodu.
Przemysław Kwiek zobaczył ją po raz pierwszy w ognisku plastycznym na Łazienkowskiej, oboje byli w liceum. Pokazała mu ją profesor rzeźby Helena Stachurska: „Zobacz tę dziewczynkę, jaka zdolna, jak jej się oczka świecą”. Spotkali się znowu w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych na wydziale rzeźby. – Prof. Jarnuszkiewicz mówił o niej, że ma „geniusz w palcach”. Ja wtedy po raz pierwszy usłyszałem, że można powiedzieć „geniusz” o żyjącej osobie – mówi Kwiek.
Koledzy ze studiów wspominają: ładna, poważna, zasadnicza. Zdeterminowana. – Przy całym jej powabie i urodzie miała cechę mało dziewczyńską – analityczny umysł – mówi profesor Grzegorz Kowalski, wtedy asystent w pracowni Jarnuszkiewicza. Podobała się, ale już miała męża. Jej pierwszy mąż był synem słynnego lekarza. – Trochę zwariowany – mówi Edward Dwurnik, malarz, przyjaciel ze studiów.
– Trenowałam skoki do wody, męża poznałam na basenie Legii – wspomina Zofia Kulik. – Kiedyś mówi: „Pożycz mi swój dowód”. To mu dałam. A on nas zapisał w USC, róg Nowego Światu i Smolnej. To był maj 1968 r. Edward Dwurnik: – Zachodzi podejrzenie, że ona za nie go wyszła, bo chciała mieć dobre aparaty fotograficzne.
Jeździli do Anglii z lawetą – należała do jej brata Jerzyka – kupowali samochody i sprzedawali w Polsce. Ona już na studiach jeździła po Nowym Świecie mini-morrisem, była trochę takim VIP-em. Ale szybko się rozwiedli. Pamiętam, że kiedyś siedzieliśmy w winiarni koło Dziekanki – ja, moja narzeczona Tereska, Kwiek i Zosia. I Zosia mówi: „Nie mam się gdzie podziać, do rodziców nie wracam”. A Kwiek: „No to chodź do mnie”. Zamieszkała u niego na Pradze, ale nigdy nie byli małżeństwem. Żeby to przypieczętować, szybko zaszła w ciążę.
Nie było lepszych
– W latach 70. nie widzę nikogo, kto byłby od nich lepszy – mówi Zbigniew Libera. – Żyli sztuką i tylko to ich interesowało.
Grzegorz Kowalski: – Mówi się, że sztuka polska jest wtórna wobec Zachodu. Ich sztuka to jest wykwit rodzimy bez żadnego odpowiednika w świecie.
Krytyk sztuki Maryla Sitkowska: – Oni się uniezależnili od oficjalnego życia artystycznego. Stworzyli w domu własną galerię, wydawali własną gazetkę w postaci pocztowych rozsyłek.
Z tworzenia rzeźb wyrośli już na studiach. Na świecie w tym czasie odbywała się rewolta konceptualna. Kwiek i Kulik należeli do tego samego pokolenia zbuntowanego przeciw akademickiemu podziałowi sztuki na malarstwo, rzeźbę i grafikę. Chcieli zmiany. Zamiast pomnika, posągu, popiersia – z gipsu, z brązu – fotografia i komentarz, slajdy i działanie. Ich sztuka żywiła się życiem codziennym. Z wyglądu niechlujna, rozpadowa, ale tak naprawdę z przemyślanym programem. Ich hasło to była „forma otwarta” – zaczerpnięte od wykładowcy w ASP, architekta Oskara Hansena. Otwarta, bo nie liczy się obiekt sztuki, ale proces myślenia, który do niego doprowadził. Nie dzieło, ale dokumentacja faz jego tworzenia.
– Myśmy nigdy nic nie kończyli – mówi Kulik. – Szliśmy do przodu na zasadzie badania. To Kwiekowi zostało do dziś. To jest arynkowe.
Kwiek zostawił dla Zofii żonę i dziecko. Zamieszkali na Pradze razem z jego matką, bratem i siostrami. Z wielkiego przedwojennego mieszkania matka wydzieliła dla nich dwa pokoje. W holu urządzili kuchnię i ciemnię. To był ich dom, galeria, pracownia. Cały czas robili akcje i zdjęcia. Nazwali to PDDiU – Pracownia Działań Dokumentacji i Upowszechniania. Robienie zdjęć to były „działania dokamerowe”, zdjęcia – „czasoskutki estetyczne”. Siebie nazwali „KwieKulik”.
Sprzęt, materiały, papier fotograficzny, druki, wysyłka pocztówek, zaproszeń i ulotek – wszystko szło z prywatnych pieniędzy.
– Spałam – mówi Zofia Kulik – na materacu położonym na szafie.
W latach 70. do ich mieszkania na Wójcika przyjeżdżali Alison Knowles z ruchu Fluxus i Giancarlo Politi, wydawca pisma „Flash Art”; bywał anarchiczny, dadaistyczny poeta i malarz Andrzej Partum. Był dla nich wzorem – zawsze w lekkiej kontrze do rzeczywistości, zawsze bez etatu, bez stabilizacji. Jego Biuro Poezji – biedny pokoik sublokatorski pełen ulotek, książek, obrazów i ludzi – było zaś wzorem instytucji artystycznej, czyli nieformalnej, wolnej, niezależnej. U Kwieków w ramach PDDiU inni robili wystawy swojej sztuki, np. Edward Dwurnik.
Dwurnik: – Jak się im syn urodził, to robili akcje, fotografowali go. Jak postanowili pociąć niemiecką encyklopedię, też robili z tego akcję. Niby to banalne, ale w tym była niesamowita konsekwencja. W Zosi podkochiwał się Andrzej Partum. Kiedy dzwonił, ona mówiła: „Partum, tylko nie przyjeżdżaj tu z pustymi rękami, przywieź ciastka albo kiełbasę”.
– My żyliśmy w nędzy. Często zastanawialiśmy się, jak to zrobić, żeby jedno jajko starczyło dla trzech osób. Utrzymywaliśmy się z chałtur. Nie mieliśmy etatów, nam taki pomysł nawet nie przyszedł do głowy – mówi Kulik. – Artysta miał tworzyć, burzyć skostniałe formy. Gdyby ktoś chciał nas zatrudnić, musiałby liczyć się z tym, że pierwszą rzeczą, jaką byśmy zrobili, to reorganizacja instytucji.
Zbigniew Libera: – Jest taki ich film, wspaniały. Najpierw widać, jak oni robią dekorację na zjazd dziennikarzy, piszą jakieś hasła, a potem sfilmowali z ekranu telewizora, jak Gierek stoi pod tym ich napisem i bije brawo. Oni wypracowali własną stylistykę przy użyciu dostępnych wtedy środków: szary papier pakowy, fotografia czarno-biała, bibułka biało-czerwona. Robili tablice takie jak na korytarzu w fabryce, podrabiali tandetę wizualną tamtych czasów. Moja ulubiona praca to „Koło KwieKulik”, wstrząsająca dokumentacja ich otoczenia: odrapanych ścian, podwórka, ulicy – zdjęcia ułożone w koło na planszy. Nie mogli tego pokazać na wystawach.
Młodzież z partią
Jeśli tworzyli opozycję, to estetyczną, nie polityczną. Grzegorz Kowalski: – Oni wierzyli, że mogą zaoferować władzy nową, nośną i skuteczną formę kształtowania wizualnego otoczenia człowieka. To było nie do strawienia przez czynniki partyjne. Maryla Sitkowska: – Chcieli współdziałać, ale tylko na własnych warunkach – jako reformatorzy i naprawiacze. Co było skazane na fiasko.
– Byliśmy chorobliwie naiwni – mówi Zofia Kulik. W grudniu 1971 r. artysta Zygmunt Piotrowski urządził w sali kolaudacyjnej Ministerstwa Kultury zamknięty pokaz nowej sztuki dla urzędników pt. „Pomyśl komunizm”. Brała w nim udział grupa młodych zaangażowanych artystów Proagit. Zaproszeni też zostali Kwiek i Kulik, którzy zrobili projekcję slajdów. Na dwóch ekranach pokazali symultanicznie „Drogę Edwarda Gierka” i „Odmiany czerwieni”. Pierwszy cykl to zdjęcia przefotografowane z pierwszych stron gazet, na których Gierek, podróżując po Polsce, podaje ludziom rękę. „Odmiany czerwieni” to sekwencja zdjęć, w których pojawia się jakiś czerwony element. Przemysław Kwiek pamięta, jak działaczom pot wystąpił na czoło. W 1975 r. Kulik i Kwiek złożyli podanie o przyjęcie do partii. Nigdy nie zostali przyjęci. Zbigniew Libera: – Matka Przemka to była zaangażowana komunistka. Ojciec Zofii był oficerem wojska, ona dzieciństwo spędziła w koszarach. W młodości żyli w zamkniętym świecie. Kiedy rozpoczęli samodzielne życie, okazało się, że nie jest tak, jak im mówiono w domu. Dzisiaj Przemek wie, czym była rzeczywistość PRL-u, ale ciągle jest marksistą. To się przejawia w jego przekonaniu, że wszyscy ludzie są równi, że wszystkim się należy to samo. Przecież on do dzisiaj pisze podania do Ministerstwa Kultury z prośbą o stypendium. Odrzucają mu, a on znowu pisze. – Kwiek to był człowiek idei – mówi Dwurnik. – On cały czas marzył i wymyślał nowe koncepcje. Zosia chciała to koniecznie wykonywać. Słuchała go z wypiekami na twarzy, wszystko zapisywała w swoim notesiku. A on się wygłupiał.
Źródła zbliżone do warszawskiej ASP podają, że w tamtych czasach miała przezwisko „Krupska”.
Spadek krzywej
Krzywa entuzjazmu zaczęła im opadać około połowy lat 70. Starali się swoją sztuką włączyć w odnowę systemu, nie udało się.
– Nie chcieliśmy krytykować – mówi dzisiaj Kulik. – A że tak wychodziło, to ani nasza wina, ani zasługa.
Demaskowali absurdy systemu. Dla nich główny absurd był taki, że artysta w systemie komunistycznym, a więc takim, który ma nagradzać każdego wedle pracy i zdolności, musi zarabiać na życie upadlającymi chałturami.
Ich zajęcia dorywcze to była m.in. opieka plastyczna nad gablotami w Domu Dziennikarza Polskiego na ul. Foksal i konserwacja wystaw w Muzeum Lenina.
– Dostaliśmy to po Dwurnikach – mówi Kwiek. – To były fuchy rozdzielane przez państwowe Pracownie Sztuk Plastycznych.
W 1975 r. zrobili takie zdjęcie: wielki gipsowy orzeł oparty o ścianę, obok Zofia w fartuchu. Na zdjęciu napis długopisem: „Ptak z gipsu do brązu w barakach sztuk plastycznych”. Pokazali to na wystawie w Malmö. Wybuchł skandal. Poszło o „baraki”. Przez pięć lat nie dostawali paszportu. W 1978 r. w galerii Labirynt w Lublinie na spotkaniu „Body, Performance” Kulik siedziała na podłodze. Jej głowa wystawała przez dziurę wyciętą w miednicy. Kwiek rozebrał się do pasa, nalał do miednicy wody. Umył w niej twarz, potem nogi. Dolewał wody do miski, aż zakryła usta Zofii, przystawił jej nóż do potylicy i krzyczał: „No, powiedz coś, kurwo, powiedz!”. W 1985 r. w galerii Dziekanka w Warszawie odbył się performance „Festiwal Inteligencji”. KwieKulik nałożyli sobie na twarze plastry surowego mięsa, podpełzli do siebie i dotykali się twarzami. W roku 1986 pokazali kilka akcji w Dziekance. „Arcadia”: ze ściany wychodziła wielka pięść z pakowego papieru, przez tę pięść przewleczony był łańcuch, a oni w obrożach przyczepieni do tego łańcucha. Tak spętani wchodzili w tłum i potwornie klęli, rzucali stekiem wyzwisk. Łańcuchy naprężały się tak, że się dusili. „Banan i granat”: ich syn Maksymilian odsłaniał białą zasłonę udekorowaną srebrnymi gwiazdami i półksiężycami. Za zasłoną były kolejne nieruchome sceny. Kwiek i Kulik na krzesłach z kubłami na głowach. Na kubłach leżały kolejno m.in.: świńskie ryje, szklanka z wodą i siekiera, stłuczona butelka po mleku i rzeźba kopulującej na stojąco pary. Było 12 takich odsłon.
– My byliśmy off-off – mówi Zofia Kulik. – Dla partii byliśmy nieobliczalni. Opozycja traktowała nas jako kolaborantów, bo babraliśmy się krytykowaniem realnych kontekstów.
W 1980 r. nie porwała ich fala „Solidarności” ani w stanie wojennym fala podziemnych działań. Ich, racjonalistów, pragmatyków, lewicowców, odpychała patriotyczno-religijna retoryka. W kwietniu 1982 r. Przemysław Kwiek zrobił wystawę w galerii Studio w Warszawie. Zofia nie wzięła w niej udziału. Akurat zaczynał się bojkot instytucji artystycznych. W stanie wojennym oboje oddali legitymacje kandydackie do partii, ale oboje wstąpili do Związku Artystów Rzeźbiarzy – nowego, lojalnego stowarzyszenia powołanego po rozwiązaniu ZPAP. Pracowali nad zorganizowaniem nowego związku poświęconego takiej sztuce, która nie jest ani malarstwem, ani grafiką, ani rzeźbą. W 1988 r. zostało zatwierdzone SASI – Stowarzyszenie Artystów Sztuk Innych. Obok Kwieka i Kulik weszli do niego: Jan Świdziński, Anastazy Wiśniewski, Andrzej Partum, grupa Łódź Kaliska – artyści polskiej „efemery”. Kiedy wreszcie udało im się zalegalizować związek artystyczny, ich związek życiowy już się rozpadał.
Musiałam mieć ciało
W drugiej połowie lat 80. Zbigniew Libera, młody artysta z kręgu łódzkiej Kultury Zrzuty – alternatywnego kręgu artystów fotografików, akcjonistów – zaprzyjaźnił się z KwieKulik. Przenieśli się wtedy do Łomianek do kupionej przez Zofię rozpadającej się willi z lat 30. Remontowali ją własnymi siłami, sami mieszali beton. Pieniędzy nie mieli jak dawnej. Libera przemieszkiwał w położonym na zapleczu willi budynku gospodarczym, spawał tam swoje pierwsze rzeźby ze złomu.
– Byli wtedy samotni, już nie mieli o czym i do kogo mówić, czuli, że im się nie klei ani ich związek, ani ich sztuka, czuli gorycz porażki – wspomina Libera. – Pamiętam, było upalne lato. Przemek siedział po 12 godzin przed telewizorem. Dla artysty, który intensywnie pracował przez 20 lat, taka bezczynność to jest tragedia. Zofia też była w depresji, wtedy jeszcze znikł jej starszy brat. Nikt nie wiedział, co się z nim stało. Brat nigdy się nie odnalazł. Wyszedł z domu i nie wrócił. – On miał warsztat naprawy samochodów – mówi Przemysław Kwiek. – W latach 80. tak jak my budował dom w Warszawie, też własnymi rękami. Moim zdaniem miał tzw. syndrom budowy domu, przypadłość opisaną w podręcznikach psychologicznych. My mieliśmy te same lęki. Masz np. sny, że źle wymierzyłeś proporcje cementu w stropie i sufit zwala ci się na głowę. On tego nie wytrzymał.
W 1987 r. Kulik, Kwiek i Libera pojechali na plener do Olsztyna. Są różne wersje tego, jak Libera stał się modelem Zofii Kulik. Libera: – Nic z tego pleneru nie wyniknęło poza jedną rzeczą – że kiedyś Zofia weszła do moje go pokoju i zobaczyła, jak śpię nago. Potem spytała, czybym jej nie popozował.
Kulik: – Któregoś wieczora chłopcy strasznie się spili. Następnego dnia weszłam do pokoju Libery, patrzę, a on śpi zasłonięty kołdrą po szyję. Wystawała tylko jego głowa. Wydała mi się głową zranionego ptaka. Przez kilka następnych lat pozował jej nago na tle czarnej kotary w domu w Łomiankach. Powstało 700 ujęć. Na zdjęciach chudy Libera stoi, kuca, wisi, leży, pada.
Pozy i gesty wzięły się z książek do historii sztuki, z waz greckich, tympanonów rzymskich, obrazów średniowiecznych i barokowych, pomników stalinowskich i hitlerowskich.
– Musiałam mieć ciało – mówi Kulik. – Przy pomocy Libery tworzyłam kolekcję gestów
– Tam było raczej zimno, do tego jeszcze pozy-tortury. Jak się jest modelem Zofii Kulik, tam co do centymetra muszą być ułożone ręce i nogi. Lekka obsuwka psuje zdjęcie – mówi Libera. – To ciężka praca. Płaciłem pozowaniem za czynsz.
Kulik od studiów zawsze miała przy sobie aparat. Pomysł archiwizowania kolejnych faz ruchu ustawianego przed obiektywem modela to nie była nowość – na podobnej zasadzie opierał się już jej dyplom w roku 1971. Przełom nastąpił, kiedy zaczęła z tych fotografii układać kompozycje. Opracowała własną technikę wielokrotnego naświetlania jednego arkusza papieru. Najpierw były to prace niewielkiego formatu. Pokazała je Kwiekowi około 1989 r.
– Dla mnie – mówi Kwiek – to była fantastyczna komercja. Jednak ja wiedziałem, po co to jest. W Polsce artysta efemeryczny po jakimś czasie grzęźnie w bagnie, dochodzi do sytuacji zagrożenia biologicznego. Ona chciała się z tego wydobyć.
– Dla KwieKulik stworzyć obiekt na ścianę, estetyczny, to była hańba – mówi Libera. – Zosia odeszła wtedy od Przemka. On mówił: „Nie mam pretensji, że ona mnie zdradziła jako kobieta, ale że zdradziła nasze ideały”. Aleja wiem, że ona wtedy swój ratunek tylko sztuce zawdzięcza.
Ciężki przypadek
Zofia Kulik: – Byłam o krok od przepaści. Później, kiedy studiowałam Junga, zrozumiałam, że mogłabym dla niego być modelowym pacjentem. W połowie życia zdarza się załamanie, tak to przynajmniej wygląda z perspektywy życiowego galopu. W pewnej fazie tego procesu następuje przeżywanie symboli mandalicznych, co doskonale widać w mojej twórczości. Do mojego osobistego kryzysu dołączyły się jeszcze wydarzenia w świecie zewnętrznym – zmiana systemu politycznego i przemiany w sztuce. W połowie lat 80. pojawili się młodzi artyści ekspresyjni, bez bagażu teorii, bez naukowego języka – Jerzy Truszkowski, Zbigniew Libera. Truszkowski ciął się po całym ciele, Libera robił drastyczne wideo. Odbywały się pierwsze wystawy Gruppy, młodych malarzy, którzy chlapali farbą po płótnie, robili szalone performance, nie przejmując się niczym i nikim.
– Oni się śmieli – mówi Zofia Kulik – z naszej sztuki analitycznej, efemerycznej, nastawionej na badanie medium, ironizowali, że my nie mamy dorobku w postaci gotowych dzieł. A ja czułam, że to jest koniec takiej sztuki, jaką my robimy, awangardowej, nastawionej na nowość, odżegnującej się od przeszłości. Zakaz przywoływania pewnych tradycji, nazwisk, faktów istniał również w całym PRL-u – przed nami nic nie było, wszystko zaczyna się od nas.
Około roku 1989 zaczęła sobie wypracowywać warsztat wyjścia z kryzysu. Robiła koncentryczne kompozycje. „Autoportret z flagą” z 1989 r. to kolista układanka czarno-białych fotografii. W środku paszportowe zdjęcie Zofii Kulik z czerwoną flagą zatkniętą za uchem. Wokół, w pięciu kręgach, powielony niczym ornament nagi Libera. W pierwszym kręgu celuje w artystkę metalowym szpicem, takim, jaki osadza się na drzewcu sztandaru, w drugim klęczy, celując szpicem w dół, jakby kogoś dobijał. W trzecim pochyla się, trzymając szpic przy czole, w czwartym stoi wyprostowany, w piątym przykłada sobie szpic do skroni jak pistolet. W czterech rogach kompozycji są metalowe spirale sfotografowane przez Kulik na wysypisku złomu w czasie studenckiego pleneru w Legnicy w 1971 r. Kulik: – „Ciężki przypadek medyczny” – powiedział o tej pracy ktoś, kto mnie nie znal. U KwieKulik nie było kwestii autorstwa. Film robiło się razem, performance razem. Jednak w pseudonimie KwieKulik ostatnia litera nazwiska Kwieka stała się pierwszą literą jej nazwiska. Artystka została wcielona w artystę. Kwiek mówi, że ten zapis jest błędem – powinno być KwieKulik pisane jak znak graficzny, jedno nazwisko pod drugim, gdzie dwa wielkie K flankują znak po bokach. Kiedy zauważam, że w jego zapisie Kulik jest mimo wszystko pod spodem, mówi, że zgodnie z naturą.
– W naszym związku była zachowana absolutna równość, nigdy nie zrobiłem niczego, na co Zofia nie wyraziła zgody.
– W naszym związku to Kwiek mówił i prezentował nas publicznie – wspomina Kulik. – Nagle, to było w 1984 r., Jurek Truszkowski zapytał mnie o coś w związku z naszą twórczością. Z duszą na ramieniu zaczęłam opowiadać o KwieKulik własnymi słowami. Koniec był taki, że się z Kwiekiem rozeszliśmy.
– Ona tak zrobiła, że ten Truszkowski się w niej zakochał – mówi Edward Dwurnik.
– A ona w nim? Niektórzy mówią, że Zosia to modliszka.
W maju 1989 r. Jerzy Truszkowski zdemolował wystawę Zofii Kulik w Galerii Małej w Warszawie.
– To było bardzo dobre, co ona pokazała – mówi Libera.
Porządek
Zofia – mówi Przemysław Kwiek – dwa razy dokonała wyboru. Pierwszy raz, kiedy zostawiła swojego męża i została ze mną. Odrzuciła klasyczną rodzinę, bezpieczne życie. Ale to nie był poryw, to był całkowicie racjonalny wybór. Ona wiedziała, że ze mną będzie mogła się realizować przez sztukę. Drugi raz, kiedy wybrała młodych i wypisała się z KwieKulik.
Zofia Kulik pierwszą indywidualną wystawę – 1989 r. w Galerii Małej – miała w wieku 42 lat. Z dziesiątek, potem setek czarno-białych fotografii robiła kompozycje przypominające dywany orientalne, kilimy, mandale. Coraz większe, coraz dobitniej dotykające śmierci, przemocy, z powtarzającym się ornamentem z nagich ciał, pocisków, pomników, sztandarów, pałaców, militariów, ołtarzy, defilad, egzekucji, czaszek. W 1991 r. na wystawę „Wanderlieder” w Amsterdamie przygotowała pracę „Ulubiona równowaga” – 3 m wysokości na 7,5 m długości. Na Biennale w Wenecji w 1997 r. pracę „Wszystkie pociski są jednym pociskiem”, jeszcze większą – 3 na 9,5 m. Libera: – Przemek to była improwizacja. Zofia – opracowanie tego jako formalnej struktury. Ona zawsze miała wokół siebie porządek, nawet jak była w kryzysie. Zofia umie ustawić ludzi, zorganizować życie. Mówiła: „Teraz ty ścinasz trawę, ty kopiesz ogródek, ty malujesz płot”. Jak ma plan, to potrafi go realizować jak jakaś przerażająca maszyneria. Porządek to jest zasada jej sztuki. Zofia Kulik mieszka nadal w willi w Łomiankach. Sama. Ma tam swoją pracownię. I swoje archiwum.
W rzędach i stosach leżą i stoją zeszyty, pudla, zszywki, skoroszyty, segregatory, katalogi. Wystarczy wypowiedzieć hasło, a w kilka sekund na blacie ląduje odpowiednia teczka, zdjęcie, notes. Do regału przymocowany jest ręczny odkurzacz do zbierania resztek ze stołu. Kiedy Kulik częstuje mnie ciasteczkiem, okruchy sypią się na biały blat. Wydaje mi się, że zrzucam bombę.
– Kiedy byliśmy razem, zawsze ja sprzątałam – mówi Kulik – a Przemek gotował.
W gigantycznej pracy, którą pokazała w tym roku w warszawskiej Zachęcie i w krakowskim Bunkrze Sztuki, porządek osiągnął apogeum. 17 tys. zdjęć ułożonych w rzędach. 17 tys. kadrów przefotografowanych z telewizji. W kadrach świat w XX wieku – zbrodnie, pogromy, wojny, rewolucje, choroby, katastrofy, ale i wynalazki naukowe, rewie teatralne, odkrycia przyrodnicze, dziwa natury. Wszystko niby pomieszane, ale kadry zestawione są w porządku fotografowania. „Od Syberii do Cyberii” to zapis oglądania telewizji w ciągu ostatnich 15 lat. Przez całość biegnie zygzak z pustych pól – jakby ludzkie sylwetki trzymające się za ręce. „Od Syberii do Cyberii” ma 21 m długości, 2,4 m wysokości. Kulik wypstrykała na to 800 filmów po 36 klatek. Przemysław Kwiek: – Ona pobiła rekord Guinnessa, jeśli chodzi o liczbę godzin spędzonych nad jedną pracą fotograficzną. Kiedy nad nią pracowała, nie można się było jej zapytać, która godzina, bo ona nie miała czasu odpowiedzieć. „No to zrób tę pracę o dwa metry krótszą, do cholery” – mówiłem. Nie, siedziała po 15 godzin w ciemni.
Przekrojony salceson
Przemysław Kwiek żałuje, że KwieKulik się rozpadł. Wiele prac jeszcze mogłoby powstać.
– Myśmy przez te 17 lat nie rozstawali się ani na chwilę. A od rozstania ja z nią może dwie minuty rozmawiałem o sztuce. – Żałuje, że ich syn Maksymilian nie został artystą. – Nasza wielka porażka – powiada – fantastyczny talent rysunkowy. Dostał się do liceum plastycznego, ale tydzień potem wycofał papiery.
Maksymilian Kwiek jest ekonomistą. Wykłada na Uniwersytecie Southampton pod Londynem. Przemysław Kwiek mieszka w Łomiankach w wyremontowanym budynku gospodarczym, tym samym, który kiedyś wynajmowali Liberze. Inaczej nie miałby się gdzie podziać. Za rok skończy 60 lat. Jest bezrobotny, od ośmiu lat bez prawa do zasiłku. Mówi, że cała sztuka to przeżyć i tworzyć za 10 zł dziennie. Ostatnio wystawiał swoje prace w galerii Kronika w Bytomiu, Galerii Bielskiej BWA i w Muzeum Ziemi Cieszyńskiej w Zielonej Górze. Prowadzi zajęcia plastyczne dla dzieci z okolicy. Chodzi na bazar w Łomiankach i wystawia swoje obrazy po 1000 zł. Żadnego jeszcze nie sprzedał.
– Już nigdy się nie odkuję – mówi. Kiedy jest ciepło, maluje kwiaty w ogrodzie w Łomiankach i fotografuje się w trakcie malowania. Potem pokazuje obrazy i fotografie w wielkich kompozycjach pod tytułem „Awangarda bzy maluje”. Inna jego praca to „Sztuka Ministerstwa Kultury i Sztuki II” (część pierwsza miała miejsce w latach 70.) – zebrane razem i wystawiane jako całość podania do Ministerstwa Kultury o stypendium artystyczne. Przeważnie odrzucone.
– Z nas dwojga tylko ja kontynuuję performatywność, czyli to, co było istotą KwieKulik – mówi Kwiek. – Zofia zrobiła zwrot o 180 stopni i przeszła na obiekcjonizm.
Przemysław Kwiek ma na swoje działania termin appearance. Appearance to aktualna postać dzieła, które nigdy nie jest skończone. Całkowita spontaniczność i świeżość bez powtórzeń i bez prób.
– Niech sobie pani wyobrazi salceson – tłumaczy. – Jak pani ten salceson przekroi, to ten przypadkowy przekrój to jest właśnie appearance, czyli stan artysty na dzisiaj.
Zofia Kulik wyznacza dla Przemysława Kwieka codziennie pewną sumę na jedzenie. On idzie na zakupy, gotuje i jeden obiad odsprzedaje Zofii. Wtedy obiad dla siebie ma za darmo. Jakiś czas temu powiedziała mi, że ta moja kuchnia jej nie odpowiada, że jest za ostra. Postanowiła gotować sama. Przez dwa lata byłem wolny. Nareszcie! Co za ulga, że nie muszę tego codziennie robić. Jednak trzy czwarte roku temu, jak się zaczęła przygotowywać do wystawy w Zachęcie, znów poprosiła, żebym jej gotował. Jak się gotuje, wiadomo, codziennie dwie godziny na zakupy i gotowanie odchodzą. I to są dwie godziny wyjęte z pracy.
Ona zawsze była o te dwie godziny dziennie do przodu.